O jaki deszcz modlą się górale?

Wg niektórych pogoda w górach zmienia się z minuty na minutę. Czy możliwe jest więc, by w górach przez 4 miesiące nie spadł deszcz? Do tego dojdziemy, ale…

obraz.png

Zacznijmy od początku. Z góry uprzedzam, że jeśli ktoś ma pewne wątpliwości, to na końcu wyjaśniam o co chodzi. W 1992 roku pojawiła się pierwsza susza, którą jako 9-latek zanotowałem, bo człowiek interesował się powoli też tym, co się dzieje wokoło, a już nie tylko zabawkami. Nie trwała długo, ale słyszałem o niej w wiadomościach w TV. Babcia, u której w tym okresie mieszkaliśmy martwiła się. Mieszkaliśmy w domu na stoku – w starej góralskiej chałupie, krytej gontem (syndziołami), ale już wtedy dodatkowo pokrytym papą, bo przeciekał. Poniżej możemy zobaczyć widok z kuchennego okna u babci. 

Część dzieciństwa spędziłem właśnie tam. Mieliśmy bieżącą wodę pitną – ze studni w lesie, położonej przy jednym z pasionków babci, wyżej niż dom i woda spływała grawitacyjnie sama. Przy pasionku, bo babcia miała gospodarstwo, więc miała też kilka pasionków dla krów. W okolicy było tylko kilka domów – starych i drewnianych, wszystkie na stoku, na tej samej polanie. Wszystkie na kamiennym fundamencie (bez betonu). Dom babci miał piwnicę z kamiennym łukowym sklepieniem. Przez piwnicę przepływał mały ciek wodny, który znikał pod fundamentem i pojawiał się ponownie na zewnątrz domu. Zatem mamy chałupę, obok chlew ze stodołą, gajno i drzewnię (drewutnię). I dwie studnie – jedna w lesie, z której woda płynęła do kranu, druga mniejsza obok domu. Ta druga to był płytki dołek, obmurowany kamieniem. Miał niecałe pół metra głębokości, a poziom wody był taki, że można było wstawić wiadro na stojąco i nie woda nie wlewała się do środka. O to zresztą chodziło, bo w studni tej babcia przechowywała wiadra z mlekiem, żeby nie skisło.  Studnia miała spadzisty daszek i drzwiczki, a rosnąca obok grusza i bez zapewniały studni cień. Ze studni tej wychodziła drewniana rynna (widać ją na zdjęciu po lewej stronie), którą płynęła woda do żłobu – krowy wracające z wypasu piły z tego żłobu (kawałek żłobu jest widoczny za postacią). Woda ze żłobu zasilała z kolei staw poniżej, bo babcia miała także kaczki i gęsi. Podobnie jak babcia – wszyscy sąsiedzi mieli swoje studnie, a studnia jednych sąsiadów mieszkających nieco niżej – była obok tej studni-chłodni.

obraz.png
XI.1993. Kora - oswojona sarna babci. Na drugim planie Nespor i studnia-chłodnia przed założeniem nowych drzwiczek przez wujka. Na prawo od niej niewidoczna (obok jeżyny) na zdjęciu studnia sąsiadów z pokrywą w poziomie gruntu. 

Do babci wprowadziliśmy, gdy miałem 8 lat, w 1991 roku. W okolicy była nas szóstka dzieci i wiele czasu spędzaliśmy w lesie. Latem kąpaliśmy się w zimnym potoku – tak dosłownie zimnym, bo woda źródlana ma trochę inną temperaturę niż woda w jeziorach mazurskich latem. Kąpaliśmy się na małej polance, kilkaset metrów od źródeł, pod zbiegiem dwóch mniejszych potoczków. I dobrze, bo przynajmniej było tam słońce. Obok miejsca, w którym się kąpaliśmy było też mokradło (młaka). Podglądaliśmy tam traszki i kumaki, były też żaby. Nie robiliśmy im krzywdy, choć czasem braliśmy je do rąk. Pod źródłem jednego z tych potoków miały wodopój leśne zwierzęta – prowadziła do niego ścieżka wydeptana przez jelenie. Nocami można było usłyszeć sowy (kuwiki) za oknem. W lesie mieliśmy 4 miejscówki do zabawy. A oprócz nich jedną na gruszy obok domu, trzy na gromadnicach (właściwie: grómadnicach, bo górale, przynajmniej ci posługujący się prawdziwą gwarą, odróżniają „u” od „ó” w mowie, a dla współczesnego Polaka brzmi to jak „dziwne o”). Gromadnice to usypiska kamieni na miedzach, których było kilka w okolicy. 1,5 km od domu była pętla autobusowa, obok której znajdował się naturalny staw – liczyliśmy tam żaby czekając na autobus do szkoły. 
Ale oprócz zabaw, każdy miał też obowiązki w gospodarstwie. W wakacje trzeba było zbierać stonkę ziemniaczaną, pomagać babci nakopać ziemniaków i jarzyn, latem nazbierać grzybów, czy nawet ziół, i to co mniej lubiłem, bo mnie nudziło – nazbierać borówek, których latem jedliśmy dużo, a do tego babcia robiła z nich dużo przetworów. Obowiązkiem było też zajście do sklepu co kilka dni, do którego było 2 km, więc była to i wyprawa, i atrakcja – często szliśmy gromadką, albo dla towarzystwa, albo na wspólne zakupy. Czasem na babcine wchodzili borówczorze – przyjezdni z wiadrami, którzy przychodzili zebrać borówki z babcinego, więc trzeba było pilnować i patrolować newralgiczne miejsca w sezonie na czarne borówki. Gdy pomimo naszych uwag nie chcieli odejść – wracało się po kogoś dorosłego i dużego psa – Nespora. W jednym przypadku zdarzyło się, że borówczorze byli bardzo bezczelni i obelżywi dla babci i doszło do tego, że Nespor okazał się bardzo potrzebny by natręci zechcieli opuścić prywatny teren.

obraz.png
Lato 1991 – ośmioletni ja i Nespor

Na turystów, którzy tamtędy przechodzili akurat bardzo rzadko – przymykaliśmy oko, bo i tak zaraz pójdą jak skosztują jagód, jak oni to nazywali po swojemu, czyli „po pańsku”. Na noc wszystkie psy były spuszczane z łańcuchów, a Nespor wychodził często wieczorem przed moją mamę na pętlę autobusową, skąd jeszcze było 1,5 km wędrówki w górę. Albo przed ciotkę wracającą wczesnym rankiem z pracy w piekarni. Bo samochodu nie było w okolicy żadnego. Prawie wszyscy za to mieli samorobne pojazdy (capki) do prac w polu i zwózki drewna z lasu. W okolicy był tylko jeden telefon – „u gojnego” (leśniczego, który co prawda wtedy już nie żył, ale telefon w domu pozostał). Nie wspomnę już o tym, że trzeba było pomagać przy sadzeniu i wykopkach. Gdy miałem 10 lat babcia pozwoliła mi wypasać krowy na śródleśnych pasionkach: w żłabinie i między zopasami (tam mieliśmy studnię). Wtedy były to matka Bela i córka Smerfetka, a potem tylko Smerfetka, bo Bela trafiła do innego gospodarza. Towarzyszyła nam koza Freza, która bardzo lubiła towarzystwo Smerfetki. 

obraz.png
Smerfetka w drodze z pasionku – nazwana tak od łaty przypominającej smerfa. 

Zdarzało się, że lis lub jastrząb zapuścił się na babcine kury, ale było po prostu elementem życia w tamtej okolicy. A ja z racji mojej alergii na pyłki nie mogłem uczestniczyć przy zwożeniu siana i zboża i przy młóceniu. W znoszenie siana byli zaangażowani wszyscy i na zbitych w tym celu drabinkowych noszach znosili siano wysuszone w tzw. (ł)orstwiach (po pańsku zwanymi chyba suszakami). Albo znosili nawet w dzichtach (płachtach) na plecach. Czasem babcia brała dzichtę i szła do lasu. Wracała z suchymi bukowymi liśćmi i paprociami, które wrzucała do gajna. Potem służyło to na ściele dla krów i babucia (prosiaka). U babci nic się nie marnowało – wszelkie niedojedzone pozostałości trafiały do zwierząt. Piliśmy dużo świeżego mleka, ciepłego, bo prosto od krowy – różniło się w smaku od poszczególnej krowy i dnia – czasem było gorzkawe.
Zanim trafiłem do babci mieszkałem w sąsiedniej miejscowości, gdzie spędziłem pierwsze 8 lat życia. Tu było nieco mniej dziko koło domu: mieszkaliśmy razem z dziadkami w dość zaludnionej dolinie, wzdłuż której kursowały autobusy, była szkoła i przedszkole (drewniane, w przerobionej starej góralskiej chałupie).

obraz.png
Moje przedszkole (stan z roku 2013)

Ale tutejsza okolica także była rolnicza i rolnictwo stanowiło bardzo ważny element lokalnej gospodarki. I siłą rzeczy tutaj też zetknąłem się z gospodarstwem, ale z racji wieku pomagałem przy nim mniej. Umiałem rozpoznawać rośliny uprawiane na zagonach, a większość jarzyn i warzyw mieliśmy z własnego ogrodu. Zimą piwnica była pełna ziemniaków i innych warzyw i jarzyn. Za naszym płotem, na stoku zaczynającym się za nim, wypasano owce. Stok był podzielony na kilka pasionków tzw. zorembą (rodzaj płotu). Dziadek albo tata kosili ogród kosą, bo hałasujących kosiar nie było. Świeżo skoszoną trawę dostawały króliki, których mieliśmy sporo. Często też króliki pasły się w ogrodzie w przenośnych zagródkach (koszorkach). Podczas prac w polu spotykali się sąsiedzi (często pomagając innym sąsiadom, a potem szło się odrobić pomoc na pole kogoś innego). Starsze kobiety potrafiły jeszcze podśpiewywać do ludzi na sąsiednim polu (helokać). Po wspólnych pracach w polu często było wspólne ognisko, albo wspólny posiłek – np. wynosiło się stoły przed dom i zasiadali wszyscy. Trudno nie odnieść mi dziś wrażenia, że ludzie byli wtedy dla siebie lepsi i bardziej zżyci ze sobą. 
To tutaj robiliśmy z dalszymi kuzynami zza płotu zawody o to, kto się nie rozpłacze po wejściu do pokrzyw. Wiosną, gdy wracaliśmy z przedszkola drogą wzdłuż potoku liczyliśmy żaby odbywające gody – których było pełno. Były i salamandry oprócz żab i ropuch. W bardziej stojącej wodzie były kumaki górskie i traszki. Wchodząc do lasu łatwo było znaleźć żabę, a w wilgotniejsze dni salamandry wychodzące ze swych kryjówek.  A dorośli uczyli mnie wielu rzeczy. Przede wszystkim uczyli mnie szacunku. Nie, nie chodzi o szacunek dla starszych czy pań z przedszkola itp. Uczyli mnie szacunku do tego co jest. Do czyjejś pracy, do przyrody. Zwłaszcza dziadek pokazywał mi przyrodę i dużo tłumaczył – nauczył mnie do niej szacunku. Sam ją bardzo szanował i zawsze podkreślał, że niczego nie można marnować. Głównie dzięki jego cierpliwym tłumaczeniom wiedziałem o przyrodzie trochę i z czasem ja też zacząłem ją podziwiać. Bo podziw przyszedł później. Chyba po prostu człowiek musi nabrać pewnej świadomości o czymś, by zacząć coś podziwiać i doceniać. Uczyli mnie oszczędzać, czyli nie marnować. Bo tak jak u drugiej babci - tutaj także nic nie mogło się zmarnować. Wszystkie resztki trafiały do zwierząt, lub na kompost. Uczyli mnie szanować zabawki, które dostawałem. Inne rzeczy też szanować. Zatem najważniejsze było, by nie rozbić zwrotnej butelki po oranżadzie (jej rozbicie naprawdę było traktowane przez moich dziadków jako poważne przewinienie), nie rzucać papierka na ulicę. Nie rzucać nic do rzeki. Nie mieściło im się w głowie, że ktoś może wrzucić szkło do rzeki. Nie zachowywać się głośno w lesie, bo w lesie jest się po cichu. Zabawek nie miałem wiele, ale długo mi służyły, bo prostu ich nie niszczyłem. Nie znaczy, że jako dziecko byłem całkowitym aniołkiem. Ponieważ za naszym płotem wypasało się owce, to z tego powodu nie można było tam chodzić, żeby nie podeptać trawy. Zdarzało się, że wraz z kilkuletnimi dalszymi kuzynami z sąsiedztwa wbiegaliśmy tam – tak, by nas zobaczył wujek Jasiu. A potem skądś nagle wpadał wujek z patykiem w ręce – ale jakoś zawsze się udało zwiać przed nim, choć raz poziom adrenaliny był wyższy zakładał plan. Za to zimą deptanie nikomu nie przeszkadzało i jeździliśmy tam na sankach i nartach, a niektórzy trenowali nawet skoki narciarskie.
Pierwsze 10 lat życia spędziłem poznając życie tylko z perspektywy wsi, pomimo, że miejscowość, z której pochodzę oficjalnie jest miasteczkiem. Ale pomijając ścisłe centrum miejscowości – do dziś większość terenu miasta nie przypomina. Stamtąd trafiłem na niecałe dwa lata do drugiej babci mieszkającej w dzikszej okolicy. A potem przeprowadziliśmy się po raz drugi – bezpośrednio z gospodarstwa w górskiej wsi do położonego niedaleko podgórskiego miasteczka – ale miasteczka w prawdziwym tego słowa znaczeniu: z blokowiskami. I mieszczuchami. A do babci/dziadków jeździliśmy na wakacje i w weekendy, no i w miarę możliwości pomagaliśmy. 
Ale co z tym deszczem, o który modlą się górale? W 1991 roku przeprowadziliśmy się od dziadków do babci w sąsiedniej wsi. Już od następnego roku coś się zaczęło psuć. Pojawiły się susze, a wraz z nimi pojawił się problem z wodą u babci. Zaczynało brakować wody w studni-chłodni i wody dla krów, które korzystały ze żłobu zasilanego z tej studni. Sąsiedzi, którzy mieli swoją studnię obok babcinej studni-chłodni, zaczęli dowozić wodę do studni. Dosłownie. Brali metalową beczkę na przyczepę capka i jechali po wodę do potoka – tego samego, w którym się kąpaliśmy. Bo woda z tego potosku nadawała się do picia często zresztą ją piliśmy. Korzystając z okazji my też przywoziliśmy wodę we wiadrach i w butelkach do babci. W 1994 roku nastała kolejna susza. W lasach w ogóle nie było grzybów – dorośli zaczęli mówić, że pewno ich w tym roku w ogóle nie będzie (bo przypominam, że grzyby rosną nie tylko we wrześniu). W tym roku w bywały po dwa kursy z beczką: jedna beczka do studni sąsiadów, druga do studni-chłodni – bo woda przestała ją zasilać. A żłób wysechł. Do pewnego stopnia sytuację ratowała studnia w lesie, z której mieliśmy wodę bieżącą, więc krowy mogły pić z wiadra wodę płynącą ze studni w lesie. Ale co, gdy i tam zabraknie wody? A babcia nieraz podkreślała, że krowa pije 60 litrów dziennie. Czy susza oznacza, że opadów w ogóle nie było? Były. Ale babci nie cieszyły. Nie rozumiałem wtedy, dlaczego babcia nie cieszy się z deszczu, skoro się boi, że wody zabraknie? A jednak takiego deszczu babcia nie chciała… Padać zaczęło pod koniec wakacji, a wtedy nagle grzyby zaczęły rosnąć – „jakby się wściykły”, jak mówiła babcia.
W tych samych latach w sąsiedniej miejscowości dziadek zaczął podnosić pokrywę od studni w ogrodzie i sprawdzać poziom wody. Od tego zależało, czy można się wykąpać, albo zrobić pranie. Zdarzyło się też, że poziom wody był tak niski, że pompa zassała piasek z dna. We wcześniejszych latach dziadek nie zaglądał do studni – bo nie było ku temu powodu i nie wiedziałem do tego czasu jak wygląda nasza studnia w środku.
Przeprowadzka do miasta w 1993 roku i styczność mieszczuchami była dla mnie jakimś przeżyciem.  No i nie do końca była dla mnie jasne, czemu koledzy śmieją się z tego, że ktoś pracuje w polu itd. Ale mniejsza o to. Szokiem, który przeżyłem po przeprowadzce do miasta było to, że starsze osoby, co do których byłem przyzwyczajony, że należy je szanować i które tyle razy mi mówiły, że czegoś robić nie można – robią to, co do tej pory od takich słyszałem, że robić nie można. Rzucają śmieci na chodnik itp. Wiele razy widziałem spacerujące z wnukami babcie jak rozpakowywały cukierka lub lody dla wnuczka, a papierek/folijka trafiały na chodnik lub do trawy obok. Zresztą widuję to do dziś, bo na co dzień bywam w mieście. Bardzo się denerwowałem widząc emerytów wrzucających rękawiczki jednorazowe do trawnika obok sklepu, gdy wprowadzono lockdown w marcu 2020.
Ale wróćmy do lat wcześniejszych. Nadal działo się źle, bo po wspomnianych suszach pojawiły się następne. W moich okolicach zaczęły usychać lasy – górskie smrekowe lasy. Przybrało to w latach 2000 – 2010 rozmiary katastrofy. W roku 2006 mogliśmy przeczytać w gazetach i usłyszeć w TV o tym, że w Wielkopolsce będą zaklinać deszcz z powodu suszy. Gazety donosiły o rzekach, które przestały płynąć. Rok 2007 też nie przyniósł poprawy – susza była jeszcze gorsza, przynajmniej w moich okolicach. Wtedy też usechł smrekowy las na północnym stoku Czupla, zwanego inaczej (nomen omen) Smrekowcem. Lasy, które znałem ze swojego dzieciństwa wyglądają dziś inaczej. Miejscami drzewostan jest mocno przerzedzony, a las zarósł trawą, której wcześniej w nim nie było. Albo zamiast tych lasów są po prostu kilkunastoletnie młodniki – odrastający las. Katastrofa nie ominęła rezerwatu Barania Góra, gdzie był jeden z najpiękniejszych europejskich lasów.

obraz.png
04.05.2009, Równiański Wyrch (Równe Wierch Równański, 1160 m n. p. m.) obok szczytu Baraniej Góry. Rok później z lasu widocznego po prawej stronie szlaku zostały tylko kikuty, a kolejny rok później nie było już nawet ich. 

Stoki Baraniej pokrywały lasy ze wszystkich stron. Obecnie las jest tylko od strony Wisły. Zaś las na stokach od strony Węgierskiej Górki i Milówki – usechł w latach 2009-2010 i został wycięty w pień. Obecnie stoki te porośnięte są głównie borówką czarną i młodymi drzewami.

obraz.png
23.05.2022, Barania Góra. Widok w stronę Babiej Góry. Na pierwszym planie porośnięte młodymi drzewkami i borówkami połacie, gdzie jeszcze nieco ponad dekadę temu był dorodny las regla górnego. Szlak widoczny po lewej stronie był szlakiem przez las.
obraz.png
13.03.2022, widok z Malinowskiej Skały. Widoczne połacie lasu bez liści to nie drzewa, które jesienią zrzuciły liście, tylko uschnięty las smrekowy.

Nawet źródło Białej Wisełki jest obecnie na widoku, bo uschnięty las w jego otoczeniu wycięto w 2011 roku. Naprawdę dołujące dla mnie było zobaczyć te góry od strony Milówki, gdy las był wycięty od doliny aż do samych szczytów. Cóż, przynajmniej turyści mają ładniejsze widoki, bo im las nie zasłania widoków na Babią górę, Beskid Żywiecki, Fatrę i Tatry, choć te ostatnie widać tylko przy dobrej pogodzie. Wcześniej by obejrzeć sąsiednie pasma trzeba było wchodzić na wieżę widokową na szczycie Baraniej. Tragedia nie omija Tatr, w których obecnie zbiera swoje żniwo.

obraz.png
Tatry, 2020


Gdy poszukamy trochę, to się dowiemy, że odpowiada za to kornik. Ale to tylko część prawdy, bo równie dobrze można powiedzieć, że przyczyną czyjejś śmierci było zatrzymanie akcji serca, a nie to, że chorował na raka. Tak, te lasy toczyła choroba. Choroba o nazwie brak wody. Do kornika wrócimy później. W 2007 usechł też świerk w naszym ogrodzie, który także został zaatakowany przez kornika.
Lata mijały, okolica się zmieniła. Zmiany dotyczą to jednej, jak i drugiej miejscowości. Przez 20 lat zmieniła się nie do poznania dzika okolica domu babci. Nie ma gospodarstw, właściciele podzielili swoje ziemie na działki i posprzedawali, rozebrali zabudowania gospodarcze, na miejscu których teraz są garaże.

obraz.png
Widok na babciną łąkę współcześnie. Domy oznaczone  numerami 1, 2, 3, 4 – domy istniejące w latach 90-tych. Dom numer 3 – dom gojnego, 5 – pozostałości po stacji meteorologicznej („deszczykach”), 6 – miejsce, gdzie się kąpaliśmy w potoku.

To już nie ta sama łąka z kilkoma góralskimi chałupami i stacją meteorologiczną (której też już nie ma). To już ośrodek wypadowy dla nowobogackich do ich letnich kwater. Nie istnieje też młaka, gdzie obserwowaliśmy traszki i kumaki – wyschła, a obecnie jest tam utwardzony parking dla samochodów nowych właścicieli ziemskich (jak się przyjrzeć, to na prawo od liczby 6 widać zaparkowane w cieniu samochody). 
Także w miejscowości, w której przyszedłem na świat przybyło miejsc noclegowych, a rolnictwo zamarło. Jedni z sąsiadów zlikwidowali studnię obok domu w dolinie, a wybudowali nową na stoku, ponad domem. A stara studnia? A na co ona komu jeszcze potrzebna. No i nieładnie wygląda – więc ją zasypali. Niestety im wyżej, tym prędzej brak wody zacznie doskwierać – sąsiadom zabrakło wody podczas suszy w 2007 roku i pożałowali, że ją zasypali. Próbowali ją nawet zlokalizować na podstawie zdjęć, żeby ją odkopać. Babcia (zm. w 2008), która często spacerowała po okolicy, przez kilka swoich ostatnich lat powtarzała, że nie ma żab. Ucieszyła się któregoś razu, jak jej powiedziałem, że spotkałem w lesie salamandrę. Babcia miała rację. Dziś idąc tą samą drogą, którą szliśmy do albo z przedszkola lub szkoły w okresie godowym żab można nie spotkać dziś ani jednej!
Kolejne lata nie przyniosły poprawy – zaś najgorszy był chyba rok 2019, w którym susza tak przybrała na sile, że zaczęły usychać polne brzozowe zagajniki w Polsce (teraz też są początki tego zjawiska). A w Alpach dostarczono wodę na pastwiska helikopterami. Z powodu suszy koledzy z klubu żeglarskiego zakończyli sezon żeglarski w połowie sierpnia – ich łódź utknęła wraz z innymi w porcie z powodu obniżenia poziomu wody w jeziorze. Już w lipcu niektórzy znajomi zaczęli na FB udostępniać zdjęcia z lasu pisząc, że jesień się szybko zaczyna, albo że przypomina już o sobie. NIE, to nie przedwczesna jesień. To reakcja przyrody na suszę. Zrzucenie liści ogranicza zużycie wody. Tak samo zrzucenie części owoców zwiększa szanse pozostałych na dojrzenie i wykształcenie zdolnych do kiełkowania nasion. Susza ogranicza plon drzew owocowych.
Niestety, po bezśnieżnej zimie 2019/2020 było tylko gorzej, nie tylko z powodu ogłoszonego akurat lockdownu – z powodu suszy zagrażającej uprawom i przyrodzie ogólnie, która nie mogła odżyć po zimie z powodu braku wody w glebie. Zima była praktycznie bez opadów. Za to po deszczyku, który pojawił się w lutym –wyszły z gleby dżdżownice, które o tej porze roku powinny spać! Ponieważ pracuję poza rodzinnymi okolicami, to w kwietniu 2020 zadzwoniłem do cioci z życzeniami wielkanocnymi. Usłyszałem, że nie mają wody. Mają tylko do gotowania i picia, myją się ledwo co i nie bardzo mogą pranie zrobić. To samo usłyszałem od wujka, z którym mam wspólną studnię, gdy mu powiedziałem, że chcę przyjechać na kilka dni po świętach. Dodał, że wujek zza płotu myśli wykopać nową i głębszą studnię. Skoro w dolinach jest taki problem, to znaczy, że ci co mieszkają wyżej mają jeszcze gorzej. 
W moich okolicach jest sporo wyciągów narciarskich. Niestety, część z bywa w ostatnich latach albo w ogóle nieczynna, albo czynna tylko przez część sezonu – bo pojawił się problem z wystarczającą ilością wody do ich naśnieżenia. Czasy mamy takie, że wiele wyciągów nie jest w stanie bez sztucznego naśnieżenia w ogóle ruszyć, bo naturalne opady śniegu po prostu nie wystarczają. Do tego dodajmy zbyt wysokie temperatury zimą powodujące szybkie tajanie i konieczność sztucznego dośnieżania w czasie sezonu, by utrzymać ruch. A to podnosi koszty eksploatacji, oraz… zużycie wody.
Obecnie susza dotknęła nie tylko góry, ale zastanówmy się teraz, czy w górach nie pada, że mamy taką suszę? Pada, i to częściej niż na niżu. Na niżu też pada, ale nawet jak pada często, to i tak jest susza. Lipiec to najbardziej deszczowy miesiąc w Polsce. Dlaczego więc susza dokucza głównie latem, gdy powinno najwięcej padać? Co poszło źle, że pomimo deszczu jest susza?
Będąc kiedyś w osiedlowym sklepie natrafiłem na pana kupującego lody swoim dzieciom i prowadzącego rozmowę ze sprzedawczynią. Powiedział wtedy, śmiejąc się głośno, „Ja tego nie rozumiem. Burze są, a oni gadają, że jest susza i zagrożenie pożarowe w lasach!”. Dla mnie było jasne, że pan jest mieszczuchem i dlatego nie rozumie tego jak i pewno innych rzeczy. Pan, podobnie jak ja 20 lat wcześniej, nie rozumiał, dlaczego moja babcia nie cieszyła się z burzy. Zauważmy, że problem suszy w Polsce nie jest nowy – trwa 30 lat lub nieco więcej. Trwa, odkąd zaczęły być odczuwalne zmiany klimatu. Wiele osób zacznie argumentować, że jaka susza, że przecież padało, a gdzieś tam były nawet podtopienia, a w ogóle to mamy krainę 1000 jezior, więc jaki brak wody, itepe, itede. Czy to, że mamy setki jezior na Mazurach oznacza, że na Mazurach nie ma suszy? Nie oznacza, susza zagraża tak samo Mazurom, jak i innym częściom kraju. Ponadto w jaki sposób woda z jezior na mazurskich ma pomóc rolnikom na Lubelszczyźnie, albo np. mieszkańcom Warszawy? Tak samo to, że mam 80 m od domu potok nie oznacza, że nie muszę podlewać jarzyn w ogródku w czasie suszy. Musieliśmy je podlewać – deszczówką, a gdy tej zabrakło, to przynosiło się wodę z potoku. Któregoś dnia w 2019 przyjeżdżając do domu zauważyłem brak misek i większych garnków. To ciotka zza ściany widząc zbliżającą się burzę pozbierała co widziała i podstawiła gdzie tylko mogła, by nazbierać deszczówki do podlewania. Więc w tym celu weszła do mojej części domu i pożyczyła co mogła. Oczywiście bez mojej wcześniejszej wiedzy i zgody, ale nie śmiałbym mieć o to pretensji – bo zrobiłbym to samo gdybym akurat był na miejscu.
Suma opadów nie jest aż tak niska, jakby wskazywała sytuacja hydrologiczna. To ponawiam pytanie: co poszło nie tak? Wszystko, bo mamy katastrofę na własne życzenie. Miastowi może się tym tak nie przejmują, bo są przyzwyczajeni, że towar to jest ze sklepu. A woda po prostu leci z kranu. Ale skąd ten towar się w sklepie wziął i czy jest to pewne, że zawsze tam po prostu będzie? Dopiero, gdy dostępność czegoś spadnie, ceny wzrosną, to odczują coś po kieszeni, ale czy rozpoznają ciąg przyczynowo-skutkowy? Śmiem w to wątpić, mówiąc szczerze, bo aby go widzieć, trzeba mieć pewną świadomość. A tego mieszczuchom w wielu aspektach brakuje. Bo to byt kreuje świadomość społeczną, a nie na odwrót. Ale powinno być na odwrót, by nie dopuścić do tego, co nas spotkało i co nas jeszcze czeka. W pewnej rządowej kampanii z 2020 roku usłyszeliśmy, że rząd pomaga rolnikom walczyć z suszą. Ale w jaki sposób? Wypłacenie im dodatkowych odszkodowań, bo o taką pomoc rolnikom chodziło, nie sprawi, że w magiczny sposób nagle te jarzyny i warzywa czy owoce wyrosną i trafią na rynek żywności. To nie jest walka z suszą!  A w tym samym czasie karano rolników, którzy faktycznie zabrali się do walki z suszą…
Co znaczy, że wszystko poszło nie tak? Klimat się zmienia, choć niektórzy próbują negować ten fakt. To niech pokażą, że na przestrzeni ostatnich 100 lat było tak samo jak teraz. Ze zawsze brakowało wody i stan rzek był niski – gdyby tak było, to taki stan rzek byłby normalny, a nie niski. Nie było tak. Nie było tak, by wiele rzek miał charakter rzek zanikających. Klimat nie jest rzeczą stałą – zmienia i to dość znacznie, jednak naturalny proces jego zmiany zachodzi powoli. Pozwala się przeorganizować przyrodzie. Gwałtowne zmiany związane były z wybuchami wulkanów, które powodowały na rok lub kilka lat ochłodzenie klimatu. Podczas gdy przez ostatnie kilkadziesiąt lat obserwuje się szybką zmianę klimatu, a konkretnie oceplenie. Zmiana klimatu i jego ocieplenie nie oznaczają, że po prostu zimy będą łagodniejsze, a lata nieco cieplejsze. I NIE oznacza to, że zimą już nie przyjdą tęgie mrozy, bo klimat się ocieplił. Niestety statystykę trzeba umieć odczytać, a do tego jeszcze rozumieć pojęcie średniej oraz trendu. Wyjaśnię na przykładzie: maj to miesiąc, w którym temperatura ma trend wzrostowy, ale to nie oznacza, że 2 maja jest cieplej niż pierwszego, a 3 maja cieplej niż drugiego. A 31 maja może być nawet chłodniej niż 1 maja, a i tak o maju powiemy, że temperatura w maju się podnosi i będzie to prawdą. W maju jest cieplej niż w kwietniu, a czerwcu cieplej niż w maju. Nie można zanegować stwierdzenia, że temperatura w maju rośnie tylko dlatego, że drugiego maja było chłodniej niż pierwszego, a właśnie tak niektórzy interpretują dane pogodowe (z rządzącymi włącznie). „Skoro jest ocieplenie klimatu, to wyjaśnij, dlaczego temperatura spadła w nocy do – 20 °C?”. Także w dobie ocieplającego się klimatu niektóre miesiące są chłodniejsze niż średnia wieloletnia – ale to niektóre, a trend jest wzrostowy. Zmiana klimatu to pogodowa reforma na Ziemi. To zmiana wszystkiego, a nie po prostu cieplejsze zimy. A z tego powodu, że bywają takie mrozy jak dawniej część ludzi neguje ocieplenie klimatu (z rządzącymi włącznie). Na stwierdzenia, że klimat się zmienił, co widać np. po oberwaniach chmury czy tornadach odpowiedzą: „ale oberwania chmury, a nawet tornada były zawsze”. Zmiany klimatyczne to dla nich spisek, a nie realia. Tak. Były oberwania chmury i tornada w Polsce. Ale nie chodzi o to czy coś było, tylko o ilość! Pewne zjawiska sią znacznie częściej, inne rzadziej. Problem w tym, że szala przechyla się na korzyść tych niekorzystnych. Dlatego pomimo deszczu możemy mieć suszę, bo deszcz deszczowi nierówny. Suszy też wyróżniamy kilka rodzajów.
Jak pisałem, susze to nie jest problem nowy. Już w latach 90-tych naukowcy alarmowali, że zanika prąd zatokowy (Golfstrom) – główny czynnik odpowiadający za tworzenie się frontów atmosferycznych nad Atlantykiem, które niosą deszczowe chmury nad Europę, pchane zachodnimi wiatrami nad ląd. Już wtedy naukowcy ostrzegali, że w Europie będzie źle… Tak samo w latach 90-tych naukowcy alarmowali, że część Polski przeradza się w step. Tymczasem nie chodzi tylko o sam Golfstrom. Chodzi też o zmianę kierunku powietrza nad Europą – z linii wschód-zachód na północ-południe. To dlatego dociera do nas więcej suchego powietrza znad Sahary i pada czerwony śnieg – zjawisko to występuje znacznie częściej niż w przeszłości. Być może pamiętamy, że w czasie suszy z lat 2019/2020, bo trwała ona blisko rok, przez Polskę wędrowały liczne chmury. Problem w tym, że nie padał z nich deszcz! Nawet dzisiaj, gdy piszę ten artykuł, niebo przemierzały chmury. Ale nie padał z nich deszcz. Bo to nie tego typu chmury, jakie powstają nad Atlantykiem, a potem przynosiły opady frontowe na kontynencie. Obecnie mamy znacznie więcej opadów o charakterze lokalnym i gwałtownym. Babcia znowu by się nie cieszyła…
Skupmy się na tym, że przez ostatnie 30 lat charakter opadów w Polsce i sąsiadujących krajach znacznie się zmienił. Zmieniła się cyrkulacja powietrza. Więcej jest zjawisk gwałtownych, nawałnic, mniej opadów frontowych, a suma opadów może być porównywalna ze średnią wieloletnią, a i tak mamy suszę. Musimy sobie zadać pytanie: do czego w przyrodzie służą rzeki? Woda tworzy w przyrodzie naturalny obieg. Parujące morza i oceany generują chmury, z których może spaść deszcz. Deszcz może spaść nad morzem, jak i dopiero nad lądem, gdy chmury się nad nim już znajdą.  Woda, która spadła w postaci deszczu wsiąka w grunty, i albo z nich paruje, albo przesiąka dalej aby ostatecznie trafić do kanałów odprowadzających wodę do mórz i oceanów. Te kanały odpływowe nazywamy potokami, strumieniami lub rzekami. Tak, uświadommy to sobie, że rzeki nie są po to by nawadniać okolice. One są po to, by ją odwadniać i zamknąć obieg wody w przyrodzie. Dlatego pomimo obecności rzek mamy suszę, a rzeki zanikają, gdy zaczyna brakować wody, którą mają odprowadzać do morza. 
Przez tysiące lat ludzie żyli używając dość prostych narzędzi i koni jako podstawowego środka transportu lub siły. W XIX stuleciu, gdy pojawiły się maszyny zasilane parą, a później także elektrycznością, możni tego świata uwierzyli, że teraz mogą panować nad przyrodą. Że mogą sobie ustawić tę planetę do swoich potrzeb. I rozpoczęły się ogromne zmiany na Ziemi czynione przez człowieka. Często to rządy i inni możni mieli swoje wizje jak należy dostosować przyrodę pod człowieka, pod jego wizję. I tak np. po II Wojnie Światowej, która zmieniła układ polityczny Europy, w tym w Polsce i sąsiednich krajach władze zaczęły realizować swoje wizje budowy kraju. W samej Polsce, która wraz z ościennymi krajami pełniła bazę zaopatrzeniową dla ZSRR wybudowano wtedy dziesiątki tysięcy kanałów melioracyjnych, by zwolnić zbyt nawodnione tereny pod rolnictwo. Rozwiązanie to pracowało jakiś czas nie powodując jeszcze katastrofy. Ale od czasu ich budowy wiele się zmieniło… 
Deszczówka, żeby wsiąknąć w ziemię i „podlać” potrzebuje czasu. Woda ma naturalną tendencję do spływania w dół, więc woda, która nie zdąży wsiąknąć po drodze, po prostu spłynie do rzek. Intensywne opady to duża ilość wody, która nie zdąży wsiąknąć, zanim trafi do jakiegoś kanału odpływowego, np. rowu melioracyjnego. Rowy melioracyjne obniżają też poziom wód gruntowych. Rowy melioracyjne robią to co do nich zależy – odprowadzają wodę i osuszają bo zwiększają możliwości odpływu wody, przez co mniej wody deszczowej nawadnia grunty, a więcej spływa – siłą rzeczy to się musi zakończyć zmniejszeniem nawodnienia terenu. Problem w tym, że w dobie zmiany charakteru opadów robią to zbyt dobrze. Zwiększenie długości kanałów odpływowych pociąga za sobą to, że woda nie mogąc się zatrzymać do czasu aż wsiąknie – po prostu spłynie. Dodatkowo jest jeszcze inny czynnik potęgujący spływanie wody – to przesuszona gleba. Przesuszona gleba ma właściwości hydrofobowe, co oznacza, że woda w nią nie wsiąka. Gleba potrzebuje pewnego czasu, by być w stanie przyjmować wodę – musi stać się hydrofilowa. Zjawisko zmiany właściwości gleby możemy zaobserwować nawet w doniczce w domu. Jeśli przesuszyliśmy ziemię w doniczce, to woda przy podlewaniu nie wsiąka w ziemię, tylko szparami spływa do podstawki. Albo zatrzymuje się na jej powierzchni. I dopiero po dłuższym czasie wsiąka w ziemię i znika z podstawki lub z jej powierzchni. A jeśli ziemia w doniczce nie była przesuszona, to woda wsiąknie w ziemię od razu i może w ogóle nie pojawić się w podstawce, o ile nie przelejemy. W przyrodzie jest to samo, tylko że zamiast do podstawki, woda spływa do kanału odwadniającego, np. rowu melioracyjnego, skąd już nie wróci do gleby. W górach siłą rzeczy takie spływanie wody jest intensywniejsze. To dlatego babci nie cieszyły burze. Babcia modliła się o deszcz, który zakończy suszę. A ulewa jej nie kończy. Babcia modliła się o spokojne, trwające godzinami opady. Przy intensywnych opadach duże ilości wody, która nie zdąży wsiąknąć, zleją się nagle do jakichś kanałów odwadniających. Jeśli jest ich dużo, to nie nawodnimy gruntów a woda zleje się szybko i spowoduje to nagłe wezbranie lokalnej rzeki. I A to powoduje wystąpienie powodzi błyskawicznych lub podtopień zjawisk o charakterze lokalnym. Dlatego jest bardzo duża różnica, czy spadnie 50 litrów deszczu na 1 m2 w 10 godzin, czy w pół godziny. Tylko jedna opcja ma szansę zakończyć suszę. I tylko jedna spowodować powódź błyskawiczną (zwłaszcza gdy oda ma ułatwiony odpływ).
Powodzi tysiąclecia z roku 1997 nie spowodowały gwałtowne ulewy, tylko trwające kilka dni opady frontowe, które powodowały stopniowe podnoszenie poziomów wody we wszystkich rzekach przez wiele dni, a nie w godzinę na jakiejś Młynówce we wsi, podczas gdy we wsi obok nawet nie padało. Tak samo powodzie z lat 2001, 2010 były spowodowane opadami frontowymi znad Atlantyku. O ile w maju 2010 mieliśmy powódź obejmującą znaczne obszary kraju, o tyle w sierpniu tego samego roku mieliśmy powódź błyskawiczną w Bogatyni.
Rowy melioracyjne to potężny problem, ale nie jedyny. Dodajmy jednak, że w czasach gdy były budowane nie zaprojektowano ich całkiem bezmyślnie – wyposażono je w urządzenia hydrotechniczne umożliwiające podniesienie poziomu wody na wypadek suszy. Niestety problemem jest brak odpowiedniego zarządzania nimi, jak i kompetencji organów odpowiedzialnych za nie. Rolnicy, którzy mają znacznie większą świadomość przyrodniczą niż mieszczuchy, często wiedzą też, skąd jest susza i jak z nią walczyć. I tak wiosną 2020 zaczęto karać wysokimi grzywnami rolników, którzy zaczęli realnie walczyć z katastrofalną suszą i podnosić poziom wody w rowach melioracyjnych korzystając z urządzeń hydrotechnicznych, w które te rowy były wyposażone. A potem… A potem rząd rozpoczął kampanię, z której dowiedzieliśmy się, że pomaga rolnikom walczyć z suszą. Pomoc polegała przede wszystkim na wypłaceniu im dodatkowych odszkodowań. 
Jako 16-latek zostałem na początku roku 2000 zaproszony na konferencję ornitologiczną odbywającą się we Wrocławiu. Podczas jednego z wykładów został poruszony przy okazji temat problemów, jakie w ostatnich latach spowodowała melioracja omawianych terenów na Podlasiu. Konferencja miała miejsce w Akademii Rolniczej na Wydziale (nomen omen) Melioracji!
Od lat liczni naukowcy i kompetentni działacze zwracają uwagę, że pewnych rzeczy nie da się oszukać. Że rowy melioracyjne to był pomysł, za który przyjdzie słono zapłacić. Że mamy problem i trzeba go rozwiązać. Że one nie chronią przed powodziami, tylko je powodują – zwiększają ekstremizm zjawisk sprzyjając powodziom błyskawicznym. Że najlepiej to im pozwolić zarastać, a nawet je zakopać, by spowolnić odpływ wody, bo zaczyna jej brakować i trzeba ją zatrzymywać.  A dzisiaj lub w niedalekiej przyszłości od tego spowolnienia może zależeć nasza dalsza egzystencja. Więc musimy dbać o deszczówkę, o to, by nie odpływała. Zbudować tzw. drobną retencję by jak najmniej deszczówki się zmarnowało, i po prostu odpłynęło. 
W 2011 roku w Przeglądzie Geograficznym ukazała się publikacja analizująca meliorację regionu środkowej Obry i jej wpływ na zbiorniki wodne. I tak możemy się dowiedzieć, że wskutek melioracji, która rozpoczęła się jeszcze na początku XIX wieku trochę się zmieniło na analizowanym obszarze (874 km2). Meliorację tego terenu rozpoczęto przed 1826 rokiem od budowy kilku kanałów, a po  1826 roku intensywnie kopano rowy melioracyjne. Ich długość w 1940 roku wynosiła 579 km, a w 2000 – 980 km. I tak.
-powierzchnia jeziora Wonieść zmniejszyła się w latach 1826-1940 o 19%, co oznacza, że wody w jeziorze ubyło znacznie więcej,
-całkowity zanik jeziora obok Świerczyny. W 1940 roku jego powierzchnia wynosiła już tylko 11,5 ha, w następnych latach całkowicie zanikło. Od wielu lat nie ma już śladu po jego istnieniu (zapewne najstarsi wielkopolanie go nie pamiętają),
-liczba drobnych zbiorników wodnych (o powierzchni poniżej 1 ha) spadła z 11068 w 1890 roku do niecałych 2500 w 1960 roku.
Nie należy się temu dziwić – po to je zbudowano, by osuszyć zbyt wilgotne tereny i zacząć na nich uprawę rolną. Tylko że obecnie…
Ale jak grochem o ścianę. To co mówią naukowcy często biorą sobie do serca tylko… inni naukowcy. I tak w roku 2012 portal Inżynier Budownictwa donosił o konieczności utrzymania i konserwacji rowów melioracyjnych w celu ochrony przed… Powodzią!
W pewnym sensie rowy chronią przed powodzią, bo wepchaliśmy się z zabudową i rolnictwem także na naturalne tereny zalewowe (a dziś by nam się one bardzo przydały). 
Problemem jest też to, że wiele dziedzin nauki i inżynierii nie współpracuje ze sobą. Tymczasem, aby wiele inwestycji bytowych miało ręce i nogi, to jest wymagane trochę wiedzy o wszystkim. Żeby nie było sprzeczności pomiędzy naukowcami a inżynierami, bo efekt będzie taki, że naukowcy stwierdzą: stop, zrobiliśmy błąd, trzeba tego zaniechać, bo to powoduje suszę, a budowlańcy wdrożą swoje nowości budowlane, by rowy jeszcze skutecznie „chroniły przed powodzią”, niż te zbudowane wcześniej, bo nie będą nawet wiedzieć o tym jaki stan wiedzy na temat skutków.
Rowy melioracyjne to obecnie na większości terenów przekleństwo. Ale to nie jedyny czynnik. Dodatkowym czynnikiem są betonoza i asfaltoza. Powierzchnia zabudowy to praktycznie powierzchnia wyłączona z nawadniania przez deszcz. Woda padająca na drogi i place nie ma gdzie wsiąknąć, bo trafia na nieprzepuszczalne podłoże – ona po prostu spływa do kanalizacji, czyli w skrócie mówiąc – do morza. Do tego dodajmy powierzchnię dachów – większość budynków także wylewa deszczówkę prosto w kanał. Ta woda nie nawadnia, bo nie ma jak. Inaczej mówiąc: mamy pewną powierzchnię wyłączoną z nawadniania w ogóle. Co z tego, że na tej powierzchni i tak nic nie rośnie – ale deszcz musi trafić także na tę powierzchnię, by wyrównać bilans. A rosnąca powierzchnia zabudowy? Nie wróży nic dobrego, jeśli podejście się nie zmieni: dar niebios to się szanuje, a nie wylewa do kanalizacji. A nam podstawowy czynnik umożliwiający życie zaczął przeszkadzać, więc poszliśmy po najmniejszej lini oporu. Ale czy to było przemyślane rozwiązanie? 
Do tego dochodzą patorewitalizacje. Wiele miast w ostatnich latach chwali się nimi, pogłębiając betonozę, czyli i problem suszy. Bo wiele placów, rynków w ramach „rewitalizacji” – zdewitalizowano – usunięto z nich roślinność i wyłożono kostką – tradycyjnie dodając kiczowatą fontannę z LEDami – „dla ochłody” i żeby stanowiła atrakcję. Z wielu użytecznych i lubianych miejsc uczyniono latem betonowe pustynie – bo kto wytrzyma tam w pełnym słońcu? To nam wyłączyło kolejne powierzchnie z nawadniania. Niedawno Warszawa pochwaliła się taką patorewitalizacją, chwali się nimi np. Łódź. Niestety, ale rynek jednego z miasteczek z mojej rodzinnej okolicy jest w trakcie patorewitalizacji ☹
Patorewitalizacji poddawane są nawet parki. Zalewane są betonem obszary zielone, często nazywając to kompromisem betonu i zieleni i podprowadzając beton lub asfalt pod pnie drzew. Takie postępowanie  jest przeciwko zieleni, a nie kompromisem. Czyni to z dotąd wolno rosnących drzew drzewa zniewolone – drzewa w doniczkach. A rośliny doniczkowe są uzależnione od tego, czy ktoś je podleje. Deszcz padający na beton nie nawadnia systemu korzeniowego drzew, a woda jest im potrzeba do życia. Ponadto w glebie pojawia się deficyt tlenu, przez co korzenie dodatkowo się duszą, a drzewo powoli zamiera – usychają na początek wierzchołki i pojedyncze gałęzie. Po kilka latach jest martwe. A czasem trochę pociągnie w takim powolnym umieraniu.
W zeszłym roku władze Duszników Zdroju pochwaliły się, że uratowały zagrożoną uschnięciem aleję Chopina obsadzoną wiekowymi lipami i kasztanowcami. Wystarczyło… usunąć beton, niedługo wcześniej tam założony w ramach „rewitalizacji”. No i tutaj nie mogę inaczej powiedzieć niż: AWRUK! Odkrycie Ameryki 530 lat po Kolumbie. Rośliny potrzebują wody by żyć. No i nie tylko rośliny…
Ponadto w górach pojawił się nieciekawy trend zabetonowywania całych działek. Buduję się dom na wynajem dla turystów (ceprów i lufciorzi), a z całej powierzchni działki robi betonowy parking (bo przypominam, że kostkę układa się na warstwie betonu, czyniąc podłoże nieprzepuszczalnym dla deszczu). Na jednej z takich nowych inwestycji w mojej najbliższej okolicy poszukiwaczom ciszy i spokoju pozostawiono do dyspozycji w postaci pasa trawy o szerokości… 2 m. Resztę działki zabetonowano, co znowu pogorszyło bilans wodny w okolicy. Nieco dalej jest kolejna tego typu inwestycja, obecnie wystawiona na sprzedaż.
Niestety patodeweloperka wkroczyła i w góry. Na obszarach, gdzie jeszcze niedawno był zakaz zabudowy obecnie stawia się całe osiedla domków „górskich”. A tym się różni patodeweloperka od tradycyjnej zabudowy góralskiej, że w przypadku chat góralskich, i tych starych drewnianych, i tych nowszych murowanych, że ich budowa powodowała bardzo małą ingerencję w teren, a fundament służył temu, by wyrównać różnicę poziomów po obu stronach domu budowanego na stoku. Tymczasem teraz stawia się kolejne osiedla dla snobów, które przy okazji bardzo mocno ingerują z teren. Bo domek w górach, ale ogródek i wjazd do garażu muszę mieć poziomy. Więc wjeżdżają buldożery i robią rozpierduchę na stoku, bo działka musi być płaska. A jak jeszcze ktoś sobie wymyśli boisko na stoku, to już w ogóle… Takie inwestycje naruszają cieki wodne powodując, że do niektórych studni poniżej przestanie nimi spływać woda. Ponadto trzeba tym nowym domom zapewnić wodę, więc buduje się studnie głębinowe, co pogorszy sytuację tych, którzy mieszkają niżej. Im więcej osób sprowadza się w góry, tym przecież większe zużycie wody. A przecież się ona cudownie nie rozmnoży – po prostu szybciej zacznie jej brakować. 
Jest i patohotelarka. W mojej miejscowości postawiono niedawno kolejny kiczowaty hotel, którego budowa budziła wiele kontrowersji. Ale doszła do skutku. Z kolei w miejscowości sąsiedniej, tej gdzie była bardziej dzika przyroda władze gminy przyklepały plan budowy hotelu na Hali Jaworowej (Jawierznej Holi) pod szczytem Kotarza. Budowa tak dużego obiektu i tak blisko szczytu to pomysł poroniony. A skąd właściciel będzie czerpał wodę? I komu jej w takim razie zabraknie?  Tym bardziej, że goście hotelowi nie będą się tym przejmować, bo przecież mają to w cenie.
Często argumentem miejskim jest, że drzewa na polach uprawnych są niewskazane, bo wyciągają z ziemi wodę roślinom uprawnym i zwiększają suszę. Nie, one pozwalają więcej wody zatrzymać. Pomyślmy zanim odpowiedzmy: gdzie jest bardziej sucho, na polu pszenicy, czy w lesie? Drzewa nie pozwalają promieniom sprażyć ziemi, nie dopuszczając do jej przesuszenia (które zmniejsza szybkość wchłaniania wody deszczowej). Porównajmy temperaturę na ulicy w mieście: pozbawionej drzew i odsadzonej drzewami. Beton, a już zwłaszcza asfalt, nagrzewają się do takich temperatur, że nasze stopy zostałyby poparzone, gdyby nie obuwie. Ale pomyślmy np. psach, które butów nie noszą. Do tego asfalt i beton +ściany budynków zwiększają powierzchnię, na którą padają promienie i zwiększają nagrzewanie powietrza – dlatego w miastach upał jest większy, niż poza miastem. Drzewa sprawiają, że temperatura nie jest aż tak uciążliwa. Ponadto korzenie spinając glebę. Teren pozbawiony drzew jest bardziej narażony na wypłukiwanie, czyli degradację, a to pociąga za sobą spadek ilości zatrzymywanej wody. Starożytna Grecja była krainą bujnych lasów liściastych. Niestety wskutek wycinki i wypasania dużej ilości kóz, które wyjadały młode drzewka, lasy zniszczono – kozy przerwały naturalny ciąg odnawiania się lasu. Teren uległ szybkiej degradacji i dzisiejsza Grecja to w znacznej mierze tereny zdegradowane, pustkowia. I suche. Korony drzew pozwalają zapobiegać zbytnim podnoszeniu się lokalnych rzek w przypadku ulew. 
Regulacje rzek to także nie jest temat nowy, bo w Polsce pierwsze prace w tym kierunku rozpoczęto już w średniowieczu, a wynikało to ze zjawiska, którego nie ówcześnie nie potrafili wyjaśnić – poziom wody w rzekach się zaczął podnosić, w części przypadków nawet o 3 metry (warta) i więcej w innych przypadkach, co zaczęło zagrażać miastom nad nimi położonym. Co się stało z rzekami? Wyjaśnienie jest proste: wskutek wycinki lasów, które pokrywały znaczną część dawnej Rzeczypospolitej zmniejszyła się ilość zatrzymywanej przez tereny wody, co spowodowało, że więcej wody zaczęło odpływać i poziom rzek się znacząco podniósł. Z kolei korona drzewa jest w stanie zatrzymać dziesiątki, a nawet setki litrów wody opadowej – nie bez powodu w czasie deszczu chronimy się pod drzewami. Woda ta, zatrzymana przez koronę i wolniej spływająca na powierzchnię ziemi ma większą szansę zostać wchłonięta, zamiast po prostu spłynąć. No i ma to duże znaczenie pod kątem powodzi błyskawicznych, czy ulewa jest nad lasem, czy nad otwartym terenem. 
Niestety nadal rolnicy itp. mogą otrzymać dotację do… melioracji kolejnych terenów, a Kowalskich zachęca się do zbierania deszczówki  - także dopłatami. A nie lepiej (i taniej) po prostu tę wodę naturalnie zatrzymać? Zamiast zwrotu polityki to mamy zapowiedzi budowy kolejnych zbiorników retencyjnych jako element walki o zwiększenie zasobów wody pitnej.  A jest o co walczyć, bo nawet jeśli uwierzymy w to, że nic nam nie grozi, bo jesteśmy krainą tysiąca jezior itp., to czy zdajemy sobie sprawę z tego że:
-jesteśmy jednym z krajów o najniższych zapasach wody pitnej na jednego mieszkańca – w lepszej sytuacji od nas jest nawet Egipt.
-część obszaru polski to zarośnięta pustynia piaszczysta. Wystarczy zedrzeć trawę by się przekonać. 
Stepowienie to nie jest przypadek, to jest związane ze zmianą wilgotności gleby. Bo tak jak mówiłem, zmiana klimatu to nie tylko cieplejsze zimy i lata – to reforma wszystkiego, łącznie z przyrodą. Wymrą rośliny i zwierzęta, które nie będą w stanie przeżyć w nowych warunkach, a zastąpią je rośliny i zwierzęta lepiej sobie w takich warunkach radzące. Ocieplenie klimatu to nie możliwość zebrania dwóch plonów w roku, jak mówiła rządowa kampania edukacyjna 2 lata temu. To walka o to, by choć jeden plon w roku się udał! Kolejnym etapem po stepowieniu jest pustynnienie. A przypominam, że Polsce nie będzie to trudne, bo część to zarośnięta pustynia. I tu znowu się zacznie: ale pustynie to Afryka, to nie ten klimat, a na pustyni Atakama nie padało 400 lat… To znowu mity na temat pustyń. Pustynia Gobi zajmuje obszar 4 razy większy niż Polska, a jej północne granice leżą w tej samej odległości od równika, co takie miasta Wiedeń czy Budapeszt – kilkaset km na południe od naszych granic. Tworzeniu pustyń sprzyja niska suma opadów, ale także słabe zdolności do zatrzymywania wody. Na wielu pustyniach zdarzają się ulewy, a okresowo płyną rzeki. I zdarzają się powodzie błyskawiczne.
Opisałem skutki błędnie prowadzonej polityki. Ale także jako mieszkańcy mamy sporo na sumieniu w kwestii zużywania zapasów wody pitnej. Przekonywałem się też, że mieszczuchy mają w domu magiczne krany – krany, w których woda bierze się znikąd. Po prostu leci. Jeszcze końcem roku 2011 usłyszałem taką rozmowę w autobusie miejskim z jednym z miast centrlanej Polski: „będzie elektryczny bojler na 100 litrów i koniec, ma wystarczyć. 4 baby w domu, wszystkie po pół godziny siedzą pod prysznice a 700 złotych miesięcznie za gaz to ja sam płacę. I jeszcze te stwierdzenia: ja nie wiem za co my tyle płacimy? Nie ma, będzie bojler  i koniec”. Mama zwróciła kiedyś uwagę koleżance mieszkającej w bloku, że nie zakręciła wody, na co koleżanka: „wiem, a przeszkadza ci to?”. Innym razem kolega (mieszczuch) poskarżył mi się, że wynajął kiedyś pokój w pensjonacie w Szczyrku. Poszedł pod prysznic się zrelaksować, a po 40 minutach zakręcono mu wodę. Opuścił pensjonat tłumacząc, że przecież by im zapłacił za tę wodę i poszedł wynająć pokój w hotelu. Ale czy wziął pod uwagę, że woda nie leci z magicznego kranu i mogłoby jej w pensjonacie zabraknąć dla innych, więc z jego dopłaty pożytku by nie było – raczej strata, bo inni goście nie mogąc się umyć żądaliby zwrotu pieniędzy. Przykładów możnaby podawać sporo. Wystarczy, że siostra mamy, która w tym samym co my przeprowadziła się do miasta – sama nabrała miejskich zwyczajów, i to bardzo szybko. Ciotka zamieszkała w bloku, gdzie miała bieżącą ciepłą wodę, a my w kamienicy, gdzie mieliśmy elektryczny bojler. I ten bojler włączany tylko na noc wystarczał do funkcjonowania: umycia się i zmywania naczyń. Podczas gdy ciotka wpadając do nas czasem miała uwagi, że coś jest nie tak z naszym bojlerem, bo zaczęła zmywać gary i w trakcie zabrakło ciepłej wody. Nie muszę wspominać o tym, że mycie ciotki polegała na odkręceniu kranu na maksa i woda cały czas leciała. No a po jej myciu garów, to nie dość, że nie wszystkie gary zostały umyte, to jeszcze sami nie mieliśmy się za bardzo jak tego dnia umyć. Po takich wpadkach bardzo pilnowaliśmy, by ktoś „nieuprawniony” nie zaczął zmywać naczyń. Jedna ze starszych pań z mojej okolicy także nabrała brzydkiego zwyczaju mycia pod bieżącą wodą, gdy pracowała w domu wczasowym. Dopóki żył jej mąż – płacili nieduże rachunki za gaz i ścieki (bo wodę mieli ze studni, ale za ścieki trzeba było płacić na podstawie stanu wodomierza zainstalowanego przy pompie). Mąż zmywał naczynia po obiedzie, a gdy owdowiała owdowiała – zaczęła płacić ogromne rachunki za ścieki i za gaz. Podejrzewała, że jest oszukiwana na rachunkach. Zabrzmi to niewiarygodnie, ale płaciła za ścieki i za gaz więcej niż pięcioosobowa rodzina jej siostry. Na nic zdały się tłumaczenia, że jedno jej mycie to potężne zużycie wody i gazu. A przypominam, był to okres, gdzie o wodę w studni wszyscy się martwić. Mógłbym podać inne przykłady, znam kogoś, kto mówi, że oszczędza wodę, bo jej nie wylewa przy zmywaniu garów, ale siedzi codziennie po 20-30 min pod prysznicem mając odkręconą wodę. Znam człowieka, który codziennie zdejmował poszwy z pościeli i prał  - codziennie poszwy i ręczniki – po co? To ten sam, któremu zakręcono wodę, a znam też inne osoby, które robią podobnie. Kwintesencją dla mnie jest znajome małżeństwo z pracy – co rano on lub ona przychodzą z dwoma kubkami i dzbankiem do parzenia herbaty. Pytanie: jak długo można myć 2 kubki i dzbanuszek? Nie wiem jak długo, ale widać długo, bo zarówno jej, jak i jemu zajmuje to 12 – 19 minut – z ciekawości zacząłem to mierzyć mając na myśli napisanie tego artykułu. Najpierw gąbeczką on lub ona obciera pierwszy kubek przez 4-5 min z każdej strony. W tym czasie ciepła woda leci odkręcona na maksa. Potem kubek trafia na bok i mamy powtórkę z drugim, a potem jeszcze dzbanek. Woda ciągle leci. A potem płukanie… Woda leci przez ok. kwadrans, żeby umyć 3 rzeczy! Często słyszymy, że ręczne mycie naczyń zużywa duże ilości wody. AWRUK! NIE! To ci, co mają w domu magiczne krany ją marnują, bo nie umieją z niej racjonalnie korzystać. 
Do tego dodajmy ile mamy obecnie w Polsce samochodów – jesteśmy na drugim miejscu w Europie pod względem liczby samochodów przypadających na jednego mieszkańca (mniej więcej 0,8 samochodu przypada na jednego mieszkańca Polski). Przypominam, że gdy mieszkaliśmy z babci na łące babci w latach 1991-1993 to nie było w sąsiedztwie żadnego samochodu. Dziś stoją tam przy każdym domu i na parkingu urządzonym na wyschniętym mokradle. Z kolei w drugiej miejscowości za płotem w latach 90-tych stał oparty o ścianę tylko motor. Dziś wieczorami stoi tam 6 samochodów pod warunkiem, że nie przyjechał ktoś w gości. Wygląda jakby mieli parking obok domu. O ile to więcej wody na mycie takiej liczby  samochodów? A przecież niektórzy lubią je myć używając wody z magicznego węża. Jak mi kiedyś się skarżyła kiedyś szefowa z pierwszej pracy, z którą przy okazji porannej kawy rozmawialiśmy o suszy: bardzo dobrze, że wprowadzili zakaz podlewania i mycia samochodów, bo jej sąsiad zza płotu szaleje z wężem po 1,5 godziny żeby umyć samochód. 
Wiele osób ma teraz to trawniki, właściwie dywany w ogrodach ze sztucznie wysianej trawy. Trzeba je regularnie kosić i… podlewać, bo koszenie powoduje szybsze przesuszanie gleby wskutek docierania większej ilości promieni słonecznych do powierzchni gleby. Niektórzy tłumaczą się tym, że oni mają wodę nie ze studni, tylko  „miejską”, więc nie muszą się martwić o to, że im wody zabraknie. Bo miejska woda leci z magicznego kranu. Nawet jeden z sąsiadów, dawniej rolnik, obecnie właściciel pensjonatu,  codziennie zrasza trawnik, by ładnie wyglądał dla turystów. A używa wody miejskiej, więc jej nie zabraknie. Czyżby? A skąd się bierze woda miejska? Zobaczmy na poniższy zrzut:

obraz.png
Zbiornik wody pitnej w Wiśle Czarnem „na rezerwie”. To stąd pochodzi woda „miejska” w okolicy. 

Nie trzeba instalować drogich zmywarek, by przestać marnować wodę. A marnując wodę marnujemy też surowce energetyczne, bo przecież większe marnotrawienie węgla użytego do ogrzania tej wody na marne, bo się zmarnowała. Więc węgiel poszedł na marne i emisja niepotrzebna! A mamy coraz więcej naukowych dowodów na to, że sami odpowiadamy za zmiany klimatyczne postępujące w takim tempie. No i za suszę, zwiększając odpływ wody. Gdybyśmy rozsądnie gospodarowali wodą, tym na dłużej wystarczyłyby nam nie tylko zapasy wody pitnej, co i elektrociepłowniom zapasy węgla. Niektóre już straszą, że pojawią się przerwy w ich pracy z powodu braku węgla… A gdyby po prostu ludzie mniej marnowali? Nie wiem, czy brzmi to wiarygodnie czy nie, ale miałem okazję uczyć kogoś mycia garów – tak, żeby nie marnować wody. Pomarzmy więc o mieszczuchach, którzy mają świadomość co i skąd i zaczynają czymś racjonalnie gospodarować – wg potrzeb, a nie według wygody. Woda nie musi lecieć na maksa – krany pozwalają regulować wielkość przepływu. Zaschniętych resztek jedzenia na garnkach nie trzeba zmiękczać lejąc na nie wodę aż zmiękną. Podczas mycia zębów woda nie musi cały czas lecieć. Podczas prysznica także czy mycia w wannie także. Był okres, że w kabinach prysznicowych zaczęto montować radia i inne odtwarzacze muzyki. Czy robiono to po to, byśmy oszczędzali wodę, czy raczej zachęcić nas do dłuższego siedzenia pod prysznicem? Ręcznika naprawdę można użyć więcej niż raz. A już zwłaszcza pościeli.  
Nieważne, czy wodę czerpiemy z przydomowej studni, czy z miejskiego wodociągu – zużywamy jej zasoby. I powinniśmy walczyć o jej zatrzymanie, bo tego zależy nasza egzystencja, jak i widoki za oknem. A są w historii ludzkości wydarzenia, jak upadki krajów czy cywilizacji spowodowane suszą – np. Majowie nie przetrwali suszy. Ci, którzy przeżyli opuścili swój kraj i wmieszali się w inne ludy. Nie bez powodu pewne tereny są prawie niezaludnione – bo klimat niespecjalnie zachęca do tego by się tam osiedlić ze względu potrzebę odczuwania jakiegoś komfortu, jak i na utrudnioną możliwość wyżycia. Oby ludzie się obudzili, póki można jeszcze pewne rzeczy zatrzymać, zanim doprowadzimy sami do takiego stanu, że życie na tych terenach przyjemnością nie będzie, z powodu klimatu i deficytu wody. Ale do tego potrzebna jest i świadomość i dobra wola rządzących, którzy zwracają uwagę głównie na słupki poparcia, a pewne działania „nie są popularne”. Więc rozwiązań oczywistych prawie nikt nie stosuje, by sobie nie zaprzepaścić szansy w następnych wyborach. Nieświadomość społeczna jest rządzącym na rękę. Problemem jest to, że ludzie, z rządzącymi włącznie, dzielą się na zwolenników i przeciwników czegoś. A na ludzi odpowiednio świadomych. A czy np. kształt Ziemi zależy od tego, czego zwolennikami są ludzie: płaskiej czy kulistej Ziemi? Nie zależy. Tak samo to, czy ludzie wierzą lub nie w zmiany klimatyczne nie mają wpływu na to, czy one są lub ich nie ma. Trzeba po prostu działać. A ludzie zaprzestać robienia czegos tylko dlatego, że stać ich na zapłacenie wyższych rachunków – bo stać mnie, to se będę używał. Ale co z tego, że mnie stać, gdy czegoś po prostu nie ma?
Ale „Mieszczuchi to są ludzie bez pojęcia” – mówiła moja zmarła 3 lata temu, przeserdeczna i przekochana, ciocia zza ściany. I miała rację – sam tak twierdzę. Dziwi mnie także, jak łatwo ludzie, którzy pochodzą z gospodarstw – łatwo zapominają co to znaczy gospodarować. A tymczasem wczoraj wujek, z którym mamy wspólną studnię, poruszył temat, że trzeba pomyśleć o budowie głębszej studni. 
Co do schnięcia lasów – świerk (dla górala: smrek) jest przystosowany do życia w górach. Jest zdolny rosnąć w płytkim podłożu, w którym sosna nie jest w stanie spuścić swoich głęboki korzeni. Ale jest  wrażliwy na brak wody z racji powierzchniowego systemu korzeniowego. Wrażliwe są też grzyby, które wraz z korzeniami drzew tworzą system naczyń połączonych. Osłabione świerki są podatniejsze na szkodniki, jak korniki, co przyspiesza ich umieranie i skalę zjawiska. 
PS mam po prostu dobrą pamięć.

  • link do facebook
  • link do instagram
  • link do tiktok
  • link do youtube
DM 2023